Implozja
W chwili ostatecznej ciało odmawia posłuszeństwa, ale duch osiąga pełnię rozkwitu. Czy nie byłoby rozrzutnością Boga lub Natury unicestwiać i jedno, i drugie?
Zapadał się w sobie.
Aż do teraz jego szkielet stanowił rusztowanie, podtrzymujące kopułę zwaną ciałem. W nieuświadamianą czeluść osypywały się atomy, spadały molekuły, odpływały rzeki, dzięki którym był dotąd żyzną, nawodnioną krainą. Pustynniał wewnętrznie. W ciszy i bez bólu. Łagodnie.
Czuł się jak zwierzę ofiarne zrywające pęta. Jak dżin wyskakujący z butelki, by ostatecznie połączyć się z ukochanym tonikiem.
Trwał latami. Przemijał sekundami.
A im silniejsze było poczucie końca, tym kompletniej opuszczał go lęk. Nie musiał już zamykać oczu, aby zrozumieć, że i bez nich widzi doskonale. Nie musiał się uśmiechać, bowiem byt, ku któremu zmierzał, był niczym innym jak uśmiechem.
Dobijał do celu.
Ten wieloletni przechodzień, mijający i mijany przez tysiące jemu podobnych – za życia, jeden z wielu – w chwili przeobrażenia zrozumiał kim jest naprawdę.