Oda do radości

by hajton

oda-do-radosci-hymn-unii-europejskiej-wersja-instrumentalnaAby udowodnić, jak bliska naszym sercom i umysłom jest idea europejska (i europejskie finanse) do wspólnego wykonania IX Symfonii Ludwiga van Beethovena zaprosiliśmy kolegów z całej Europy. Do partii solowych – jak już, to już! – najbliższych sąsiadów, czyli Rosjanina i Ukraińca. A także śpiewaczki z Chin (z tygrysem lepiej dobrze trzymać) i Nowej Zelandii (aby pokazać, że nieobca nam polityka globalna). Oraz Amerykanów, sąsiadów dalekich, za to przyjaciół bliskich.

W ostatnim przypadku sprawa była najprostsza; wizyta Marines Choir planowana była od lat. Przy obsadzaniu partii orkiestrowych uznaliśmy, że najlepszy będzie klucz narodowościowy: na rogi francuskie zaprosiliśmy Francuzów, rożek angielski przypadł Anglikowi  (jednemu, choć w świetle Brexitu to i tak dużo), harfa wpadła w ręce znakomitej harfistki z Dublina. Smyczki były bardziej wymieszane. Grupę skrzypiec tworzyli Niemcy, Austriacy, Chorwaci, Bułgarzy, Rumuni i Słoweńcy (i nasz koncertmistrz). W wiolonczelach Włosi przeplatali się z kolegami z krajów nadbałtyckich, w kontrabasach mieliśmy Skandynawów (wśród nich ciemnoskórego wirtuoza ze Szwecji), dwie Hiszpanki, oraz kawalera maltańskiego (w sensie, że nie był żonaty). W grupie altówek to my stanowiliśmy większość (wiadomo gdzie bije serce orkiestry!). Wytyczyliśmy też łańcuch łączący obie strony sceny; wraz z nami tworzyli go Słowacy, Węgrzy i Rumuni. Takie nasze małe międzykulisie. Z Danii z kolei (choć samolotem) przyleciał pierwszy klarnet, który okazał się Turkiem. Finlandia przysłała puzonistę, a Cypr tubistę, wyglądających na Arabów. Okazało się, że są rodzonymi braćmi. Jedną łodzią przybyli kiedyś do Europy, ale potem rozdzielono ich z klucza imigranckiego. „Jeszcze będą chcieli u nas zostać…”, zamartwiała się dyrekcja, „albo zaczną wznosić modły w trakcie koncertu”. Na szczęście okazało się, że obaj muzycy są chrześcijanami.

Przy podsumowaniu obsady wyszło na jaw, że pominęliśmy Portugalczyków i Greków. Ktoś zaproponował, aby zatrudnić ich jako technicznych, ale pomysł nie spotkał się z uznaniem. Ostatecznie udało nam się wcisnąć pikulinistę z Lizbony i perkusistę z Grecji, do epizodycznej partii trójkąta. „Niech się cieszy, że Beethoven nie przewidział krowich dzwonków”, spuentował dyrektor artystyczny. Nie wierzycie, że taki instrument istnieje? To posłuchajcie Symfonii Alpejskiej Richarda Straussa!

Sprawą kluczowej wagi było powierzenie batuty nad tym nadzwyczajnym koncertem. Zastanawialiśmy się, czy – mówiąc obrazowo – powinna ona przypominać marchewkę, czy raczej kij. A może bat? Komu oddać pałeczkę: dyrygentowi o osobowości żandarma, czy komuś obdarzonemu artystyczną charyzmą? Ostatecznie szefem projektu został maestro Kumys Makirzyje.

Pierwsze próby przepełnione były, powiedziałbym, ostrożnością. Muzycy nasłuchiwali się spod ucha. Jak na tak mieszane towarzystwo, nie było źle. Trochę nierówności w dętych, kilka problemów intonacyjnych w smyczkach, wzięto na karb zdenerwowania lub różnic w tzw. szkołach narodowych (dla abstrakcyjnego przykładu: Hiszpan zanim pomyśli to dmuchnie, czyli jest zawsze za wcześnie, a znów Estończyk zanim dmuchnie – pomyśli, czyli jest zawsze za późno). Na szczęście był czas, aby wszystko ujednolicić i udoskonalić.

Po dwóch próbach utwór był ogarnięty. Teraz należało nadać mu artystyczne oblicze. I włączyć w całość śpiewaków, których zapowiedziano na środę. Ale właśnie następny dzień zaczął się od zgrzytu. Chór marines, z którym próba zaplanowana była dopiero po południu, pojawił się w Filharmonii już rano. A jako, że chórzyści nie mieli nic lepszego do roboty, rozsiedli się na sali. Gdyby tylko siedzieli, nic by się jeszcze nie stało. Ale oni zaczęli głośno rozmawiać, śmiać się, robić zdjęcia, krótko mówiąc, nie zwracali uwagi, że w sali odbywa się próba. Wśród muzyków zaczęło się szemranie. Maestro widząc, co się święci, zarządził przerwę i zażądał rozmowy z szefem chóru. Ze spotkania wyszedł jeszcze bardziej wzburzony. Ponoć chórmistrz powiedział mu, że na spontaniczność swoich chłopców nic nie może poradzić, bo „oni wszędzie czują się jak u siebie”. „Nie może, czy nie chce?!” – pieklił się maestro. Dyrekcja postanowiła wkroczyć do akcji, proponując marinesom drugie śniadanie. Chętnie zgodzili się, prosząc tylko, aby zamiast drożdżówek podano im befsztyki (średnio wypieczone). Orkiestra wróciła do grania, ale zaczęła jej się udzielać frustracja maestro. Atmosfera pruła się jak oczka w pończochach. Po pierwszej części symfonii przyszła pora na krótką przerwę, w trakcie której doszło do zawiązania rokoszu bałkańskiego. Koledzy z południowo-wschodniej Europy twierdzili, że pierwsze pulpity – a zwłaszcza liderzy sekcji – przejawiają za mało inicjatywy. I że skandalem jest niepowierzenie choć jednemu spośród rokoszan pozycji koncertmistrza grupy. Stara Europa odpowiedziała: „Z waszym stylem cofamy się do dziewiętnastego wieku. Gracie, jakby poziom wiedzy wykonawczej nie zmienił się od Toscaniniego i Stokowskiego. A Harnoncourt? A Gardiner? Mówią wam coś te nazwiska?” Mediacji podjął się Beneluks, z charyzmatycznym altowiolistą luksemburskim na czele. Ostatecznie zawarto kompromis: w taktach parzystych wibracja była dozwolona, a wręcz wskazana, zaś w nieparzystych – surowo zabroniona. W dodatku austriacki skrzypek prowadzący drugie skrzypce powiedział, że „on się chętnie zamieni z kolegą Bułgarem, i przynajmniej na czas! (tu spojrzał na wszystkich znacząco) będzie przewracał strony”. Ten już chciał się obrazić, ale mile połechtany niespodziewanym awansem, dał spokój. Burza została zażegnana. Nie na długo. Na początku Scherza grecki perkusista tak nieszczęśliwie uderzył w kotły, że pałka wyleciała w powietrze, wytrącając klarnet duńskiemu Turkowi (lub tureckiemu Duńczykowi). Ten podniósł go spokojnie, obejrzał (żaden muskuł nie drgnął w jego smagłej twarzy), by gwałtownym ruchem wbić instrument w membranę kotła. „Ojej! Wyleciał mi z ręki!” – krzyknął nieszczerze. W orkiestrze zawrzało. Rozpoczęła się wielojęzykowa pyskówka. W babelskim hałasie trudno było zrozumieć, co kto mówi. Kiedy argumenty werbalne z wolna się wyczerpywały, na środek podium wystąpił potężny Fin puzonista. Na jego znak, koledzy z sekcji – wszystko chłopy na schwał – zaczęli rozdzielać zbyt zagorzałych dyskutantów. Ich zdecydowana interwencja przywróciła spokój, ale cały projekt zaczął się nagle chwiać w posadach. I wtedy właśnie okazało się jak słuszne było zaangażowanie dyrygenta z barwną osobowością. Maestro, ni stąd, ni zowąd, stanął na głowie i zaczął dyrygować Adagiem. Muzycy ujęci niezwykłym poświęceniem i ekwilibrystycznymi umiejętnościami szefa, i zapewne zawstydzeni własną małostkowością, zaczęli grać. Kilkoro z nich, jakby zauroczonych postawą dyrygenta, również próbowało stanąć na głowie. Zwłaszcza kobiety, niestety wszystkie w spodniach. Dyrygencka pałeczka działała na nie niczym fujarka zaklinacza węgorzy. Po ostatnim akordzie, maestro sprawnie wybił się w powietrze i powrócił do pozycji stojącej. „Bardzo ładnie, moi państwo, bardzo ładnie”, oznajmił jakby nigdy nic. „Po południu spotykamy się z chórem i solistami”. Orkiestra nagrodziła go szczerym aplauzem.

W przerwie ktoś rozpuścił plotkę, że Francuzi dogadali się z Rosjanami i na boku sprzedali im dwie harfy za symboliczną kopiejkę. Prawda czy nie, u nas zawrzało. Od razu poszło pismo do Francuzów, że skoro tak, to my nie chcemy ich czelesty nawet za darmo. A co!

Wspólny lunch był tym razem wyjątkowo wystawny (o co zadbało Ministerstwo). Dla rozładowania atmosfery pojawiły się butelki z winem. Jednak gdy muzycy raczyli się w najlepsze, w kulisach trwały konsultacje, pisano listy i maile, szukano punktów stycznych, eliminowano sporne. Popołudniowa próba rozpoczęła się od symbolicznego uścisku dłoni, który Grek i Duńczyk (Turek) wymienili na środku sceny. Obaj otrzymali też nowe instrumenty, w rekordowym czasie sprowadzone z Berlina, zaś sponsorzy mieli pokryć koszty reperacji zniszczonego klarnetu i kotła.

Chór okazał się rewelacyjny. Właściwie można mu było zarzucić tylko nieznośnie jankeski akcent. Soliści również zachwycili, choć każdy interpretował Beethovena po swojemu. Rosjanin śpiewał rozlewnie, w meandrach jego wibracji nietrudno było zgubić linię melodyczną. Ukrainiec imponował ładną (choć nieco kozią) barwą głosu. Chińska mezzosopranistka nie wibrowała w ogóle; szły zakłady, czy na co dzień specjalizuje się w interpretacjach muzyki baroku, czy raczej tradycyjnej chińskiej opery Kun. Niewielka posturą sopranistka z Nowej Zelandii zagłuszyła wszystkich; była stworzona wręcz do śpiewania partii wagnerowskich, choć jej wygląd nie pozostawiał wątpliwości, że jest Maoryską.

Katastrofa nadciągała wolno lecz nieuchronnie. Wszyscy ją przeczuwali, ale cóż człowiek przeciwstawić może siłom natury? Zwłaszcza ludzkiej. Rosyjski śpiewak zaczął przejawiać nadmierne zainteresowanie łotewską wiolonczelistką (bardzo ładną, to prawda). Łotyszka udawała, że tego nie dostrzega, gdy jednak zamiary barytona stały się nazbyt czytelne, posłała błagalne spojrzenie w kierunku Marines Choir. Gdy zmotywowani Amerykanie przy słowach: „Śpiewa nasz natchniony chór”, jak jeden mąż uderzyli się w piersi i tupnęli, Rosjanin, tudzież paru jego akolitów parsknęli śmiechem. Drugi flet (Włoch) zrobił samolot z kartki z nutami i trafił nim w oko naszego koncertmistrza, choć nie wiadomo czy celował właśnie w niego. Z kolei wezwanie: „Kto przyjaciel, ten niech zaraz stanie tutaj pośród nas”, część muzyków potraktowała dosłownie, spychając pozostałych do roli jakby nieprzyjaciół. Przy słowach: „Wstańcie ludzie, wstańcie wszędzie”, powstali dotychczas siedzący, zaś poprzednia grupa usiadła, uważając, że już swoje odstali. Przy kolejnych powtórzeniach każdy zaczął rozumieć słowa po swojemu, nie omieszkując wytknąć kolegom, że wstają nie wtedy, kiedy trzeba, nierytmicznie i nielogicznie, nie rozumieją idei Schillera i Beethovena (a także Roberta Schumanna, ale nie tego od Marzenia, tylko tego od Europy, która była jego marzeniem), a w ogóle grają do dupy i z góry było wiadomo, że nic z tego nie będzie. Dyrygent próbował ratować sytuację ponownie stając na głowie, lecz ten numer był już zgrany; w dodatku, w pewnej chwili stracił równowagę i z głośnym „bum!” wpadł do kanału, w którym trzymano fortepian. Jego rola się skończyła. Bez głównodowodzącego zaczęły się tworzyć koalicje i frondy, wyrzucano z siebie historyczne żale, muzycy zamieniali się miejscami, byle tylko znaleźć się bliżej tego, komu chcieli przyłożyć. Kwestionowano Kongres Wiedeński, postponowano Traktat Wersalski, część skandowała: „Jałta!”, inni krzyczeli „Poczdam!”, Czesi ryczeli: „Monachium!”. Któryś z naszych krzyknął: „Solidarność!”, ale podchwyciło niewielu. Ktoś krzyknął: „hańba!”, ale zakrztusił się przy tym i wypadł z gry. Korzystając z międzykulisia nawoływaliśmy, aby to nas słuchano, bo my mamy politykę historyczną w małym palcu, o manipulacji faktami wiemy wszystko, i nikt tak, jak my nie obala mitów fałszywych, tworząc w ich miejsce prawdziwe. Ale słuchali nas podejrzliwie, w końcu nawet łańcuch nam się rozsypał. Każdy zajęty był swoimi fobiami, wszyscy wszystkich znielubili, przy czym nas, jako organizatorów tej spektakularnej porażki znielubili szczególnie. W powietrzu latały papierowe kule; nuty stały się amunicją. W ruch poszły smyczki, tłoki i pałki. Zdesperowany Rosjanin, który przecież chciał sobie tylko poflirtować z dziewczyną, a rozpętał piekło, ryknął: „Nu, pagaditie!” i wydzwonił posiłki, mówiąc konkretnie Chór im. Rasputina, który gościł na festiwalu muzyki sakralnej i – „czystym przypadkiem”!? – znalazł się właśnie w pobliżu Filharmonii. W odpowiedzi ściągnęliśmy muzyków z orkiestry młodzieżowej, ćwiczącej w małej sali. Ale tej odsieczy nikt nie zauważył. Wtedy jednak ruszyli Amerykanie, rzucając się między walczących, niby w roli rozjemców, ale z wyraźną uciechą, czym tylko rozjuszali ich jeszcze bardziej. Cieszyliśmy się, że chociaż powściągliwa Chinka nie wezwała na pomoc reprezentacji ChRL w karate. Przedwczesna radość. Któż mógł przypuszczać, że w gmachu pojawi się reprezentacja rugbystów Nowej Zelandii (bawiących u nas na pokazowym meczu Europa – Polinezja), ściągnięta przez sopranistkę za pomocą messengera? Barczyści sportowcy na wejście wykonali taniec „haka”, który tak wszystkich wystraszył, że walki straciły impet i wkrótce ustały. Zwycięzcy nie było, jednak najmniej poobijani byli Maorysi. Oni też najwyżej trzymali głowy (i z dumą wystawiali języki).

Zniszczenia były ogromne. Nie mówię o materialnych; te da się usunąć. Ale moralne. I polityczne. Znowu wyszło na to, że od idei do klęski wiedzie droga na skróty. A nas jak zwykle nikt nie rozumie. Zresztą, być może problem leżał w zbyt upolitycznionym repertuarze? Za rok spróbujemy znowu. Bardziej neutralnie. Oratorium Mesjasz będzie w sam raz.